Strona:Wacek i jego pies.djvu/289

Ta strona została przepisana.

Z trudem wydostał się na urwisty brzeg i zapadł w haszczach.
Szczekając zębami i już nie kryjąc się wcale, długo wlókł się brzegiem wołając rozpaczliwie:
— Mikuś! Mikuś!
Odpowiadał mu tylko plusk i syk mknącej rzeki, turkot karabinów maszynowych, sygnały syren motocyklów, gwizdki i krzyki w puszczy.
Koło południa dopiero dobrnął Wacek do Rogaczewa.
Pan Karski, ujrzawszy go, przeraził się.
Chłopak ledwie trzymał się na nogach, jęczał z bólu, i nie mógł się wyprostować. Mokra odzież jego, poplamiona mułem rzecznym, (zesztywniała na mrozie. Wacek szczękał zębami i dygotał z zimna. Po bladej twarzy spływała cienka struga krwi z rozbitej kolbą głowy. W głęboko zapadłych oczach zapalały się niezdrowe, zielone ogniki.
— Co się z tobą działo, chłopaku? — pytał z nie-pokojem pan Karski.
— Byłem aresztowany w obozie zakładników... których rozstrzeliwują... Poza tym bili mnie w gajówce... Uciekłem... W puszczy — bitwa... — rzęził Wacek, z trudem poruszając ustami.
I nagle schwycił się za głowę i jął jęczeć w bezmiernym żalu:
— Mikusia... Mikusia mi zabito!... Mikusia nie ma i nigdy już nie będzie!... Jestem teraz sam na świecie!...
Zerwał się z krzesła, chciał coś jeszcze krzyknąć i runął nieprzytomny na ziemię.