Strona:Wacek i jego pies.djvu/290

Ta strona została przepisana.

Kiedy się ocknął, ujrzał schylonego nad sobą lekarza, który bandażował mu głowę.
Wacek leżał już w łóżku z okładami na brzuchu i zsiniałym od uderzenia boku.
Z oczu mu płynęły łzy.
Mocno zaciskał zęby, żeby nie łkać.
Dreszcze wstrząsały nim.
Pan Karski mówił do niego wzruszonym głosem:
— Powiedziałeś chłopcze, że jesteś sam... Tak nie jest! Masz szczerych, prawdziwych przyjaciół! Czekają oni na ciebie w Wyżynach. Jutro przyjedzie po ciebie powóz.
Wacek szczelnie zwarł powieki, ale łez powstrzymać już nie mógł.
Płakała bowiem dusza chłopca.
Płakała nad tym, że radość jego i szczęście nie były już pełne. Zatruła je gorycz wspomnień — świeżych jeszcze i bolesnych.
Przesunęli się przed nim jak na jawie: płaski łeb i przerażone ślepie Mikusia, jego rozpaczliwy skok przed śmiercią i czerwona plama na ciemnej powierzchni rzeki.
Dobiegał go wciąż posępny, groźny pogwar puszczy i tonął w urywanym, chrapliwym oddechu ratującego jego życie psa.
— Mikuś! Mikuś! — wołała każda kropla krwi w rozpalonym gorączką ciele Wacka Wężyka.

KONIEC