Tego wieczora Wacek sam powrócił do swej izdebki na poddaszu. Poczciwa Cesia sprzątnęła tam wszystko i napaliła w piecu.
Zacisznie było w izdebce Wacka i ciepło.
Czuł się jednak smutnym i miał ciężar na sercu.
Do pokoiku zaglądał blady księżyc.
Biała smuga jego promienia sunęła po deskach podłogi, oświetlała ciemne oblicze Częstochowskiej i zapalała iskierki na cienkiej, złoconej ramie świętego obrazka.
Wacek usiadł na łóżku i zwiesił głowę.
Bolało go ramię od ciężkich baniek i nogi od długiego chodzenia.
Ukląkł i zaczął się modlić za matulę i ojca, a następnie prosił Boga i Chrystusa o opiekę nad sobą i pocieszenie w jego doli sierocej.
Ledwie położył się i głową dotknął poduszki, usnął natychmiast.
Spał jednak nie długo.
Coś go obudziło i w jednej chwili odpędziło sen.
Z dołu dobiegł brzęk garnków i rondli.
Siwikowa i Cesia krzątały się jeszcze po kuchni.
Wacek podchwytywał cichy, basowy głos Macieja, czytającego na głos gazetę, czy książkę.
Wacek rozumiał, że wszakże nie to wyrwało go ze snu.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/41
Ta strona została przepisana.
Rozdział ósmy
NOC NIESPODZIANEK