Strona:Wacek i jego pies.djvu/42

Ta strona została przepisana.

Nadsłuchiwał więc, usiadłszy na łóżku.
Dwa psy ujadały gdzieś daleko.
Do nich co chwila przyłączały się inne.
Cały ten hałas zbliżał się szybko, aż zatrzymał się wreszcie koło Siwikowej zagrody.
Cienkie, grubsze i basowe szczekania, skomlenie i warczenie wypełniło zgiełkiem całą wioskę i okolicę. Zdawało się, że zgromadziły się tu psy z całej Polski, aby się wyszczekać za wszystkie czasy.
Chwilami hałas ustawał, a wtedy dawało się słyszeć groźne warczenie albo żałosny skowyt poturbowanego psa i wnet jeszcze głośniejsze ujadanie całej zgrai.
Wacek wyjrzał przez okno.
Przed bramą zagrody, w mglistej poświacie księżyca migotały i szamotały się czarne cienie psów, rozpraszały się nagle na wszystkie strony i znów się skupiały.
I nagle jakiś czarny kształt zamajaczył nad ogrodzeniem i wpadł na podwórko.
Wacek widział, jak śmignął on w stronę ganku i w tej samej chwili rozległo się drapanie do drzwi na dole i głośny skowyt.
Ktoś z domowników otworzył drzwi i krzyknął ze strachu czy zdumienia.
Wacek posłyszał tupot na schodach i skomlenie. Coś z taką siłą pchnęło drzwi, że otwarły się na oścież.
Chłopak wydał radosny okrzyk.
Zobaczył Mikusia.
Kundelek skoczył mu na piersi i ze skomleniem lizał mu twarz i dłonie, padał na ziemię, tarzał się