spoza lasu unosić się poczęły ku jasnemu niebu czarne kłęby i słupy dymów.
— Gore gdzieś... — domyślił się Wacek.
Powaga zakradła mu się nagle do serca i już nie opuszczała chłopca.
Wszystko nagle straciło swój urok.
Pierzchła beztroska radość.
Nawet słońce, jak gdyby przygasło.
Widać, że i Mikuś odczuł to samo, bo usiadł, strzygi uszami, chrapliwie wciągał powietrze i chwilami warczał.
Kiedy tuż nad nimi ze skrzekiem przeleciała rybitwa, Mikuś nawet nie ruszył się z miejsca.
Siedział ponury i węszył głośno.
Od czasu do czasu skierował spojrzenie na niespokojną twarz chłopca.
Nie mogąc zwalczyć coraz bardziej ogarniającej go trwogi, Wacek, choć dużo jeszcze czasu pozostawało do zmierzchu, postanowił wracać do domu.
Szedł szybko w stronę szosy.
Mikuś, jak gdyby czując jakieś niebezpieczeństwo, szedł tuż przy nim.
Już nie hasał po polach, nie gonił ptaszków i nie tropił zajęcy.
Szedł z nisko opuszczoną głową i podwiniętym ogonem.
Z szosy słupy i chmury dymu były jeszcze wyraźniejsze. Wacek z przerażeniem przekonywał się, że coś się pali w wiosce. Kiedy przechodzili przez las gruchnęły jedna po drugiej dwie salwy.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/58
Ta strona została przepisana.