— Na Boga! Kogóż tam masz jeszcze?! — zawołał zdumiony wikary.
— No, przecież mam Mikusia! — objaśnił go chłopak.
Kundelek, który niespostrzeżenie wśliznął się był do izdebki wikarego i wcisnął się pod kanapę, posłyszawszy swoje imię, wylazł z kryjówki i stanął w całej okazałości.
— Ach, to ta psina?! — zaśmiał się wikary. — Ten twój Mikuś, prawdę powiedziawszy, zbytnio przystojny i słodki nie jest. Skarżył już mi się furman, że pogryzł nam brytana łańcuchowego i porządnie przetrzepał parę innych psów, które ze swymi gospodarzami weszły na plebanię.
— Mikusiu, cóżeś ty narobił? — przeraził się Wacek.
Mikuś zrozumiał, że coś napsocił, więc czym prędzej śmignął pod kanapę i zaczaił się.
— Patrzcie-no go! Rozumie, że to o nim mowa! — zdziwił się ksiądz.
— Mikuś bardzo mądry i dobry pies! — bronił przyjaciela chłopak.
Pies tym razem nie opuścił swej kryjówki.
Ksiądz posłyszał tylko lekki stuk ogona o podłogę, bo Mikuś parę razy merdnął kitą.
Wacek jął prosić księdza, by pomógł mu znaleźć pracę.
— Jestem jeszcze mały — mówił — ale ojciec i matula nauczyli mnie pracować. Chcę sam zarabiać na życie...
— Musisz chodzić do szkoły — przypomniał mu wikary.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/66
Ta strona została przepisana.