Strona:Wacek i jego pies.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Skoro taka twoja wola, to trzeba ci dopomóc. Jutro po mszy św. pojedziemy do leśniczego.
— Dziękuję księdzu-wikaremu! — ucieszył się Wacek, chociaż nie domyślał się nawet, co miał na myśli wikary.
Nazajutrz po rannej mszy, ksiądz zabrał Wacka do wózka i ruszył z plebanii.
Mikuś biegł przy księżym bułanku i poszczekiwał wesoło. Od czasu do czasu podbiegał do wózka i zaglądał do niego.
Zapewnie chciał się przekonać, czy Wacek nie zgubił się po drodze.
Była to boczna droga — pełna kolein i wykopów.
Biegła przez pola, ale wkrótce wyprowadziła na wrzosowiska po wyrąbanym borze sosnowym.
Spoglądając na martwe pnie, plączące łzami złocistej żywicy i na kilka pozostawionych cienkich sosenek, Wacek westchnął głośno.
— Co ci jest? — spytał wikary, podnosząc na niego oczy.
— Szkoda mi boru! — odparł Wacek. — Był taki duży i zapewne piękny! Teraz pozostała tylko poręba i te wrzosy. Jak się to stało?
Ksiądz machnął ręką i ze smutkiem pokiwał głową.
Długo milczał aż wreszcie zaczął opowiadać:
— Bór ten należał do pana Sujwińskiego... Prze-grał on w karty kilka tysięcy, a zapłacić nie mógł... Wtedy poszedł do kupca, żyda Abramsona... ten mu pożyczył pieniądze pod zastaw boru... Sujwiński o trzy dni spóźnił się ze zwrotem długu. Żyd nie czekał jednak i zdążył już sprzedać las na wyrąb...