Strona:Wacek i jego pies.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Każdego poranka wykradał się więc z podwórka i znikał w puszczy.
Nie szukał już śladów Nory. Chodził własnymi drogami.
Chciał przede wszystkim poznać puszczę, zajrzeć do najtajniejszych zakątków ostępów leśnych, wszystko zobaczyć i zapamiętać.
Przed żółtymi ślepiami psa-wilka otworzył się świat cudów.
Prześlizgując się przez gąszcz krzaków, młodej choiny i traw, które poczęły już czerwienieć i zielenić od soków, wykrywał Mikuś lęgi, gdzie zajęczyce karmiły drobne, ledwie się poruszające małe zajączki — szare jak kulki ziemi polnej, słabiutkie i bezbronne.
Kundel długo im się przyglądał, chwytając woń dopływającą od legowiska, po swojemu liczył wszystkie i nie spłoszywszy zajęczycy, wycofywał się bez szmeru.
W kilka dni później zajrzał tam znowu.
Patrzał na legowisku w zdumieniu.
Starej zajęczycy nie było w gnieździe.
Dookoła biegało sześć zajączków.
Nie poznał ich, gdyż wyrosły już i ani przez chwilkę nie pozostawały w spokoju. Zabawnie poruszając mordkami, podgryzały świeże pędy krzaków, ścigały się, przeskakiwały jedno przez drugie, pędziły gdzieś, jak gdyby zamierzały spojrzeć na to, co się dzieje na drugim krańcu świata. Po chwili jednak, spłoszone przez wyfruwającego z trawy drozda czy kraskę, pędziły już z powrotem i zdyszane wpadały do gniazda.