Mikuś, jak gdyby sam spłoszony, uciekł od strasznego teraz dla niego miejsca.
Dopiero po kilku dniach, ze strachem, zabrnął tam ponownie.
Gniazdo było już puste. Oprócz kulki puchu na krzaku i zaczerniałych skrawków skóry biedaczyny-zajączka, nic tam więcej nie było.
Widocznie, przerażona napadem jastrzębia zajęczyca, uprowadziła swoje małe gdzieś w bezpieczniejsze miejsce.
Mikuś przez cały dzień był smutny i nawet polewka, którą przyniósł mu Wacek, wcale mu nie smakowała.
Ciągle myślał o jastrzębiu i był zły na siebie.
Robił sobie wyrzuty za to, że nie potrafił porwać drapieżnika i rozprawić się z nim.
Wacek tymczasem skarżył się przed panem Piotrem i żoną, że od kilku dni jego pies nie chce jeść.
— E-e, nic mu nie będzie! — uspokoił chłopaka gajowy. — Zapewne, gdy mu się znudzi tkwić na pastwisku, myszkuje po puszczy i coś tam dla siebie zdobywa...
— Tego nie może być! — oburzył się Wacek. — Niedawno jeszcze Mikuś powracał głodny i tylko teraz coś mu się stało.
— Nic się nie stało! — zapewniał chłopaka pan Piotr. — Spojrz-no na niego! Jak to urosło! Ogromne wilczysko! Kiedy go po raz pierwszy ujrzałem toż to był szczeniak, a teraz? Potężne psisko i z każdym
Strona:Wacek i jego pies.djvu/88
Ta strona została przepisana.