ostępu do ostępu, nie omijając najdzikszych zakątków kniei.
Takie niedostępne miejsca szczególnie przyciągały Mikusia ku sobie.
Czuł całą istotą swoją utajoną w nich tajemnicę. Pragnął wykryć ją i poznać wszystko do ostatka.
Pewnej niedzieli, kiedy szaro jeszcze było i nawet ptaki się nie obudziły, Mikuś wyśliznął się za bramę gajówki i przebiegłszy kilkanaście kroków ścieżką, zanurzył się w gąszcz krzaków.
Dziś miał przed sobą daleką drogę.
Musiał dotrzeć aż do rzeki.
Wczoraj, biegnąc na pastwisko przez nieduże bagienko, natrafił na jakieś okrągłe ślady wyciśnięte w mokrej ziemi.
Pies długo węszył sunąc przez moczar.
Woń, którą czuł, nie była mu znana. Rozumiał tylko jedno, że było to zwierzę i zwierzę bardzo duże.
Ślady prowadziły Mikusia ku rzece.
Wiedział o tym, bo dobiegał go wilgotny, świeży powiew od wody.
Przeszedłszy spory szmat puszczy, zatrzymał się i pobiegł, co tchu starczyło, na swoją polanę.
Czerwone jeszcze promienie słońca przebijały się poprzez piony drzew. Korony wysokich sosen i świerków jak gdyby się paliły. To wschodzące słońce ubarwiło je, rzuciwszy na drzewa szkarłatne i złociste promienie.
Był to czas, kiedy budził się Wacek i zmówiwszy modlitwę poranną, wypędzał bydło na pastwisko.
Mikuś musiał być już wtedy na podwórku.
Strona:Wacek i jego pies.djvu/91
Ta strona została przepisana.