Strona:Wacek i jego pies.djvu/95

Ta strona została przepisana.

Nie chciał dogonić łosia.
Cieszył się, że może razem z nim pędzić gdzieś ku słońcu, które z tej właśnie strony ukazało już wąskie, czerwono-złote pasemko swej płomiennej tarczy.
Nie była to już pogoń drapieżnika za zwierzyną, ani chęć morderstwa.
Była to jak gdyby zabawa dwóch młodych, wolnych istot.
Łoś jednak wcale nie uważał tego za zabawę i nabierając coraz większego rozpędu, pomykał ku rzece.
Mikuś, wciąż poszczekując wesoło jakimś nie swoim, dziwnie cienkim głosem, postanowił przeciąć drogę ściganemu przez siebie łosiowi i nawrócić go na bagienko.
W tym celu pomknął krótszą drogą ku rzece.
Nad nią kłębiły się białe zwały mgły.
Gdzieś, szybując nad wodą, pojękiwała rybitwa.
Był to zły skwir, gdyż głodny ptak nie mógł poprzez mgłę upatrzeć zdobyczy.
Brzeg rzeki był już zupełnie blisko.
Poprzez coraz bardziej rzadkie krzaki, tu i ówdzie połyskiwało szerokie pasmo nurtu.
Mikuś wypadł wreszcie na piaszczysty brzeg i popędził na ukos, przecinając drogę łosiowi.
Wi tej samej chwili ktoś krzyknął przeraźliwie.
Był to głos człowieka.
Mikuś w biegu rozejrzał się wokół.
Ujrzał nieznajomego.