Strona:Waldemar Bonsels - Pszczółka Maja i jej przygody.pdf/34

Ta strona została przepisana.

bąszcza, który wyglądał jak półkula z błyszczącego ciemnego metalu, połyskującego to zielonawo, to niebieskawo, to całkiem czarno. Był niewątpliwie dwa lub trzy razy większy od niej. Twardy jego pancerz wydawał się jej wprost niezniszczalnym, a głęboki głos miał w sobie coś wręcz onieśmielającego. Zbudzony widocznie śpiewaniem przechodzących żołnierzy, zdawał się być w bardzo kwaśnym humorze. Włosy jego nie były jeszcze uczesane, a błękitne chytre oczka wciąż musiał przecierać, by z nich spłoszyć resztki snu.
— Idę — wołał — to znaczy, że wszyscy mają się usuwać z drogi.
Dzięki Bogu, że ja mu nie stoję w drodze, pomyślała Maja, czując się bezpieczną w swej wysokiej, bujającej kryjówce. Niemniej serce jej biło mocniej niż zwykle i ostrożnie cofnęła się nieco w głąb kielicha kwiatu.
Chrabąszcz ciężko i niezgrabnie poruszał się w mokrej trawie. Nie można powiedzieć, by miał postać zbyt wdzięczną. Przy zwiędłym listku, tuż pod jej kwietniem schronieniem przystanął, i odgarnąwszy go trochę, cofnął się o krok. Maja ujrzała pod nim wejście do jaskini.
Ach, czego tu niema! myślała zaciekawiona. O czemś podobnem nie miałam nawet wyobrażenia. Chociażby się żyło niewiadomo jak długo, to jeszcze nie możnaby dowiedzieć się wszystkiego, co się na świecie mieści. Zadumała głęboko i siedziała całkiem cicho w głębi kielicha. Tylko szmer deszczu przerywał panujące w okół milczenie. Wtem usłyszała chrabąszcza, wołającego do otworu jaskini:
— Jeśli pani chce ze mną wyjść na polowanie, to proszę wstać natychmiast. Już wielki dzień. Zbudziwszy się