trzyła na motyla, siedzącego w zlotem świetle poranku i spoglądającego ku błękitnemu niebu.
— Mówią o nas, że jesteśmy lekkomyślni — rzekł Stach — ale naprawdę to jesteśmy tylko szczęśliwi. Nie uwierzy pani, jak ja nieraz poważnie rozmyślam nad życiem.
— I cóż pan wymyślił? spytała Maja.
— Rozmyślam nad przyszłością — rzekł motyl — i przedstawia mi się bardzo zajmująco. Ale teraz muszę polecieć; łąki na zboczu gór okryte dzwonkami i krwawnikiem, wszystko w pełni rozkwitu; pojmie pani, że mnie to nęci i wabi nieprzeparcie.
Maja doskonale to rozumiała. Pożegnali się więc i każde uleciało w inną stronę, biały motyl kołysząc się bezszelestnie, jakby niesiony lekkim wietrzykiem, a Maja z właściwym jej frasobliwym brzękiem, który słyszymy w pogodne dnie nad kielichami kwiatów i zawsze go sobie przypominamy, ilekroć myślimy o lecie.
W pobliżu wydrążenia w drzewie, służącego Maji za letnie mieszkanie, osiedlił się w korze sosny chrabąszcz-kornik Frydolin, ze swą rodziną. Był to pracowity, poważny osobnik, który zadając sobie wiele trudu koło rozmnożenia swej rodziny, doprowadził w tej mierze do wyników bardzo poważnych. Z dumą mógł spoglądać na jakich pięćdziesięciu zapobiegliwych synów, upoważniających do najpiękniejszych nadziei. Każdy z nich drążył sobie pod korą drzewa swój mały, kręty kanał i czuł się w nim panem na własnych śmieciach.