Strona:Waldemar Bonsels - Pszczółka Maja i jej przygody.pdf/78

Ta strona została przepisana.

— Żona moja tak urządziła, by jeden drugiemu nie wchodzi! w drogę — mówił Frydolin do Maji. — Synowie moi wcale się nie znają; ich drogi życiowe rozeszły się w rozmaitych kierunkach.
Maja znała Frydolina od dłuższego czasu. Wiedziała dobrze, że ród ludzki niezbyt go lubił, ale jej osobiście był on bardzo sympatyczny zarówno swym charakterem jak poglądami i dotąd nie miała powodu unikać jego towarzystwa. Rano, gdy las jeszcze spał, a słońce zaczynało dopiero wstawać, słyszała nieraz jego pukanie i wiercenie, czyniące wrażenie cichutkiego szmeru, oddychania drzewa we śnie. A później widziała delikatny, bronzowy proch, który wyrzucił był ze swego kanału.
Pewnego wczesnego ranka Frydolin przyszedł do niej, jak to nieraz zwykł czynić i spytał, jak spała w nocy.
— Dziś pani nie wyleci z domu?
— Nie — odparła Maja — zbyt silny wiatr na dworze. Tak było w istocie. Las szumiał, wstrząsając dziko konarami, a liście na jego gałązkach wyglądały tak, jakby lada chwila miały odfrunąć. Za każdym silniejszym wiewem rozjaśniało się w okół, a drzewa stawały się bardziej nagie. W sośnie, na której mieszkał Frydolin i Maja, rozlegały się poświsty wiatru i gwizdy przeciągle, wywołując wrażenie, że drzewo gniewne jest i wzburzone.
Frydolin westchnął. — Przez całą noc pracowałem bo i cóż robić? Chciałoby się przecież do czegoś doprowadzić. Niezadowolony jestem zresztą z tej sosny i bardzo żałuję, że się raczej nie zabrałem do jodły. Otarł sobie czoło i uśmiechał się pobłażliwie.