— Nie, to chyba niemożliwe — rzekła Maja. — Wszak on na to za duży.
Frydolin przyglądał się Jej ze zmarszczonemi brwiami, od czasu do czasu poważnie kiwając głową. Bawiła go widocznie jej naiwność.
— Za duży? spytał. — Kto mówi o jego wielkości? Nie, moja droga, nie jego wielkość nas gnębi, lecz jego język.
Maja szeroko roztworzyła oczy w głębokiem zdumieniu, a Frydolin jej opowiedział, że dzięcioł ma długi cienki język, okrągły jak glista, przytem spiczasty i lepki.
— Dziesięć razy tak długi jak ja cały, gdy go wyciągnie — wołał kornik, wymachując ramieniem. — Zdaje się, że już się skończył ten ozór przebrzydły, aż tu się jeszcze wydłuża. Ten rabuś bez sumienia wsuwa go głęboko do wszystkich szczelin i otworów w korze, myśląc: może tu ktoś siedzi. Nawet do naszych kanałów sięga swym językiem, a cokolwiek się z nim zetknie, przylega do jego lepkiej powierzchni i zostaje wydobyte.
— Ja nic jestem żadną miarą tchórzliwa — rzekła Maja — ale coś takiego przejmuje mnie lękiem.
— Ach, pani ze swem żądłem nie potrzebuje się obawiać — rzekł Frydolin, nie bez pewnej zazdrości. — Każdy sobie przełoży, zanim się pozwoli ukłuć w język; mogę panią zapewnić. Ale co ma począć ktoś z nas? Moja kuzynka naprzykład. Posprzeczałem się z nią trochę z powodu mojej żony. Doskonale sobie wszystko przypominam; była u nas właśnie z wizytą, a nie znała jeszcze dokładnie rozkładu mieszkania. Wtem dolatuje nas pukanie i kucie dzięcioła. Musiał być widocznie jeden z mniejszych i rozpoczął łowy tuż przy naszej budowie, bo zwykle słyszy się go już z pewnej odległości
Strona:Waldemar Bonsels - Pszczółka Maja i jej przygody.pdf/80
Ta strona została przepisana.