Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

czku kilkoletnie dziecię. Księżyc w pełni oświecał twarzyczkę jego. Przetarłam oczy zdumiona. Drobne rysy jego przedstawiały doskonałe podobieństwo z rysami Edwarda. Czyż to dziecię było mu pokrewne? czy też ja widziałam go wszędzie przed sobą? Pochwyciłam je na ręce i spoglądałam w te oczy wielkie, dumy i samowoli pełne, teraz zalane łzami, na to czoło wysokie, szerokie, napiętnowane przedwcześnie znakiem myśli, na te usta wdzięczne, na których rozkaz zdawał się igrać razem z uśmiechem. Dziecię zdumione wlepiło we mnie wzrok baczny, ciekawy, nie dziecinny i jakby uspokojone zarzuciło mi ręce na szyję i tuliło się do mnie, niby do piastunki.
Mogło mieć zaledwie trzy lata wieku, a kiedy niekiedy łkanie stłumione podnosiło białe piersi jego. Przemówiłam, pytałam o imię, o rodzinę, ale nie chciało odpowiadać i ciągle szyję moją ściskało drobnemi rączkami. Chciałam je położyć, ale napróżno: rączki nie puszczały mnie, wzrok zdawał się przykuwać prośbą i miłością. Chcąc je uśpić, zaczęłam śpiewać półgłosem. Pamięć przyniosła mi na usta śpiew który tak lubiłam, śpiew — który „on“ napisał dla mnie. I mimowolnie łzy puściły mi się z oczów i spadły na białe czoło, na ciemne pukle włosów dziecka. Pod temi łzami otworzyło zmrużone powieki i spojrzało na mnie żałośnie. Śpiewałam dalej, aż ono poruszyło usteczka i po cichu powtarzało słowa pieśni mojej.
Ten drobny fakt, spotkania istoty, której może przywidzenie moje tylko nadało podobieństwo do rysów jego, wstrząsnęło serce moje, powróciło mi na chwilę wszystkie bóle przeszłości. Ale to trwało chwilę tylko; czuję znowu jak lodowaty spokój grobowy obejmuje mnie strasznym uściskiem.