się na słońcu. Czasem kobieta jaka, w malowniczym stroju, przejdzie, rzucając na przechodnia obojętnem a iskier pełnem okiem.
Cudzoziemcy skupiają się około Corso. Unikam tej napływającej lawiny, która teraz zwiększa się codzień, coraz bardziej czcza i świegotliwa przy nadchodzącym karnawale.
Rzym będzie bawił się i szalał, a raczej w Rzymie będą bawić się i szaleć.
Ja mieszkam za miastem prawie, na piazza Barberini; to dzielnica artystów. Ogrody otaczają mnie w koło, a naprzeciw wznosi się kościół kapucynów, budową i kolorem przypominający nasze skromne klasztory, stojące gdzieś na żółtym piasku w pośród wieńca lasów sinych, a kiedy widok ludzi znudzi mnie i zmęczy, uciekam do siebie, i tutaj na jednam z tych wewnętrznych tarasów, jakie mają prawie wszystkie domy włoskie, odpoczywam znużony życiem które wiodę, a którego jedynym celem jest ogłuszyć się, zapomnieć. I oko moje zatrzymuje się na klasycznych kształtach, pełnych spokojnej powagi, które tutaj są cechą ludzi, ich dzieł i natury nawet. Góry zamykające widokrąg nie łamią się w ostre szczyty, nie rozpadają w wąwozy, ale wdzięczną okrągłością harmonizują z barwą nieba, z kulistością drzew pomarańczowych, z piramidalnym kształtem cyprysów. Powietrze jest ciche, bez wiatru, bez dźwięku; wiosna niema tutaj rozkipienia życia cechującego zmartwychwstającą naturę naszę. Słońce, ludzie, niebo i ziemia, mają coś tej powagi, tej ciszy greckiej, wiejącej od ich posągów. Fontanny biją i szemrzą na wszystkie strony, a na tem tle odbija się tylko czasem rytmiczne uderzenie dłuta mego starego sąsiada, rzeźbiarza, brzmi czysta nuta romańskiej piosnki, śpiewana przez jego córkę, szesnastoletnią Laurettę.
W biedzie i nędzy, wśród ciasnych ścian domowych
Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/137
Ta strona została skorygowana.