miejscu, rozglądając w koło, pytając poco tu przybyłem. Byłem na Monte Cavallo; wody spadające szumiały, kaskady fontanny mieniły się w tęczowe piany, olbrzymie cienie Fidyaszowych rycerzy i koni zaścielały prawie cały, pusty, ogromny plac Kwirinalu, a ich postacie smukłe, szlachetne, rysowały się oblane światłem przedemną. Po za niemi, w pałacu Rospigliosi, było okno na balkon otwarte i cień biały rysował się w niem promienny, Patrzyłem w niego, dziwnem tknięty przeczuciem; aż po za akordami ozwał się głos czysty, perłowy, smutny. Poznałem głos ten i pieśń poznałem, pieśń dziwnej treści, którą śpiewała Idalia.
Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor;
La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffré per l‘eternita.
Tę pieśń ona jedna śpiewała; ale czyż potrzebowałem tego widomego świadectwa, by poznać głos, pierś z której wychodził, serce z którego płynęła ta smutna nuta namiętna?
Więc i ona pamiętała o mnie. Napróżno przeszłość z myśli i serca wyrzucić chciała; przeszłość mimo jej woli żyła w niej, jak i we mnie, nieubłagana niczem; przeszłość rządziła jej istotą, skoro tę piosnkę moję przyniosła jej na usta.
Więc znowu byliśmy blizko siebie, znowu żyjący jednakiem uczuciem, z sercem zarówno zbolałem. A jednak pomiędzy nami stało niepdobieństwo. Był tutaj rodzaj moralnej granicy, której żadne z nas przestąpić nie mogło, chociażby nawet skonać nam przyszło z tęsknoty i bólu