Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

moich kroków Idalia zwolna, niechętnie odwróciła głowę; znać było w jej ruchach znużenie istoty opanowanej zgubną myślą, i to zapatrzenie się w nieskończoność, co sprawia, że każdy zwrot do rzeczywistego świata jest boleścią. Spostrzegła mnie i powstała naraz szybkim ruchem, prosta, sztywna, jakby zdrętwiała i przykuta do miejsca spojrzeniem węża. Oczy jej szeroko rozwarte, wlepiały się we mnie z przerażeniem prawie.
W tem spojrzeniu, w tym ruchu nie odnalazłem nic z dawnej Idalii, nie uczułem oddźwięku mojej miłości, ani tego rozdzierającego smutku, który kazał mi zapomnieć o wszystkiem i znów szukać u jej kolan szczęścia lub rozpaczy.
— Idalio! zawołałem zbliżając się ku niej i wyciągając ręce jak do nadziemskiego zjawiska.
Ale ona nie zważała na mój głos; na wyraz błagalny; z rodzajem trwogi instynktowej odsuwała się ode mnie, zapominając gdzie jest i cofając się tak niebacznie, iż krok jeszcze, a stanęłaby na krańcu szerokiej platformy i mogłaby spaść w przepaść. Zrozumiałem to i jak szalony rzuciłem się ku niej. Jak pantera swą zdobycz, pochwyciłem ją w ramiona i uniosłem o kroków kilka.
I znów, raz jeszcze, uczułem na piersi szybkie, przyśpieszone bicie jej serca. Jej wątła kibić gięła się w mojem ręku, głowa zwisła na mojem ramieniu, oczy przymknęły się, a usta blade, drżące, wyszeptały moje imię.
Rozszalały, przycisnąłem ją do siebie namiętnie; ręce jej jak mdłe gałązki bluszczu, oplotły ramiona moje i poza niemi zwieszały się ku ziemi.
— Idalio! szeptałem, tyś moją znowu, moją nazawsze! Idalio, czas rozłączenia, to był sen tylko, zły sen, Idalio, nieprawdaż?
Otworzyła oczy zamglone, spojrzała na mnie, spotkała moje wejrzenie, i znowu jej wielkie, podkrążone oczy przybrały wyraz trwogi; ale węzeł jej rąk nie zozplątał się