Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/168

Ta strona została skorygowana.

— Idalio, rzekłem po długiem milczeniu, głosem, który silił się na spokojność, a drżał na ustach moich i ledwie wychodził z piersi ściśniętej, — Idalio, ty wiesz, że nigdy nie mówię słów próżnych: ja podobnego życia nie przeniosę dłużej. Czekam na wyrok mój.
— Edwardzie, odparła zwolna, więc czegoż chcesz odemnie?
— Ciebie, Idalio, ciebie i tylko ciebie, a jeśli kiedy pożałujesz chwili w której zawierzysz mi życie, to niewart będę tego prochu który depcesz nogami.
Uśmiechnęła się z jakimś nieokreślonym wyrazem niedowierzania, nieufności.
— Dobrze więc, wyrzekła siląc się powstać i wspierając się na ramieniu mojem, nie będę przeciw tobie bronić tej resztki życia. Rządź mną według woli twojej; tylko Edwardzie, nie mów mi o przyszłości, nie żądaj więcej niż ci dać mogę. Jestem zaledwie echem i cieniem dawnej istoty.
Miała słuszność. Wspierała się na mnie, ale nie czułem prawie ciężaru jej ciała; oddawała mi życie bez sprzeczki, bez radości, ni żalu, jak rzecz niewartą obrony. Oczy jej nie zatrzymały się na mnie z dawnym wyrazem, ale smutne, nieujęte błądziły po przestrzeni, jakby szukając odpoczynku.
Zwolna wiodłem ją po szerokim szczycie Koloseum, nie jak kochanek zdobytą kochankę, ale jak ofiarę przemocy. Nie pytała się nawet gdziem ją prowadził; było w niej rozłamanie dziwne pomiędzy myślą a rzeczywistością. Duch jej co chwila uciekał od ziemi spłoszony; nić wiążąca go z ciałem, była coraz bardziej wytężoną, za pierwszem wzruszeniem, pęknąć mogła. Idalia nie wydawała się chorą, tylko na wpół umarłą: duch nie mógł pogodzić się z ciałem i opuszczał je.
Czułem to, i z nieokreśloną trwogą w sercu; tknięty strasznem przeczuciem, prowadziłem ją wokoło szczytu Ko-