Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/19

Ta strona została skorygowana.

warzystwa i tego koniecznego jarzma, jakie nakłada towarzystwo. Ciążyło mi to milczenie.
— Powinienem przeprosić stryja, wyrzekłem w końcu, chcąc je zerwać, za niewczesną godzinę moich odwiedzin; ale zbłądziłem wśród lasów...
Stryj wzruszył ramionami.
— I cóż to znaczy? odparł. Sprawiłeś mi prawdziwą przyjemność twoim śpiewem. Czy nie zechcesz powtórzyć mi tej modlitwy Mojżesza?
— Téj prośby nie dałem sobie dwa razy powtórzyć. Obecność i rozmowa urywana tego człowieka, wzrok jego niespokojny ciążył mi; nie wiedziałem jakiemi słowami przemawiać do niego. Instynkt ostrzegał mnie, że wszystko co powiedzieć, czuć i myśleć mogę, było dla niego również obojętnem jak i ja sam.
Są rzeczy, których młodość nigdy wyobrazić sobie nie zdoła. I ja, myśląc o stryju, obrachowywałem próżno myślą wszystkie fazy cierpienia, żalu, rozpaczy: nie mogłem dojść nawet do tego grobowego spokoju, do tego zobojętnienia bez granic, które widne było w każdem słowie i ruchu tego człowieka.
Czułem przy nim coś nakształt tego, co człowiek czuć może w obec ducha, istoty innej zupełnie natury. Ja wtenczas tak pełen byłem wiary, życia i siły, że byłbym walczył przeciw rozpaczy, zwątpieniu, szyderstwu; na każde słowo znalazłbym odpowiedź. Ale jak wzruszyć martwotę skały, jak przywołać do życia to, co już umarło? Niestać mnie było na takie cuda, i mimowolnie ogarniony nieokreślonym niepokojem, rzuciłem się do fortepianu. Pierwsze dźwięki były mi ulgą, budziły mnie jakby ze snu przykrego.
Stryj mój rzucił się na miękki fotel o kroków kilka, by głos nie nazbyt blizko raził jego ucho; zapalił cygaro, z którego wonny dym rozszedł się w koło, i gotował się słuchać z całą uwagą melomana.