i pieśnią którą lubiłem, nie napróżno uczyniłem wyjątek dla ciebie. Ty zrobisz mi wiele złego, Maryanie.
— Nigdy! zawołałem.
Uśmiechnął się przykrym uśmiechem, który nie rozjaśnił oczów jego, nie odbił się na twarzy, tylko bardziej jeszcze wykrzywił mu usta. Nie powiedział nic, ale uśmiech ten ten był aż nadto wymownym; tym uśmiechem zdawał się urągać jeszcze losowi co go zwyciężał.
Oddalił się i znowu rozpoczął nieskończoną przechadzkę w około ścian pokoju. Ogień przygasał na kominie, szelest kroków jego tłumił miękki dywan, a on snuł się w pół mroku nocnym, ginął mi w oczach i wynurzał się z cienia, jak duch, jak widmo pokutujące.
Drżącą ręką wybierałem bezmyślnie jakieś akorda, i tym razem stryj nie przerywał mi wcale, może i nie słyszał, zatopiony sam w sobie. Rozdzieliliśmy się duchem. Gdzie były myśli jego? któż mógł odgadnąć. Ale moje poczęły ulatać w jakąś przeszłość zapadłą, w mgłę niepewności. Dźwięki na które trafiłem przypadkowo, budziły we mnie zamierzchłe wspomnienia pierwszych lat dziecięcych; wygrywałem jak przez sen jakieś piosnki, któremi usypiała mnie stara piastunka; dźwięki budziły wspomnienia, wspomnienia dopełniały dźwięków. Pogrążyłem się w zadumie dziwnej, a wśród niej brzmiała mi w myśli jakaś melodya niewyraźna, powiązana ze słowami obcego języka, którą słyszałem gdzieś, kiedyś, przed laty. Widziałem jak przez sen, jakąś cudownie piękną, bladą kobietę, która śpiewała mi ją raz, tuląc mnie do piersi swojej, a idąc za tym snem, przywidzeniem czy wspomnieniem, zacząłem śpiewaś pieśń, której dziwaczne słowa powróciły mi na usta z niepojętą dokładnością:
Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor.