La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffre per l’eternita.
Spiewałem niby senny tę pieśń, której nigdy nie śpiewałem wprzódy, jak gdyby złośliwa potęga wróciła mi ją do pamięci i przyniosła na usta.
Nagle opanowało mnie jakieś nieokreślone uczucie niepokoju. Podniosłem głowę spuszczoną: tuż przy mnie stał stryj mój, oczy jego wlepione były we mnie z dzikim nieledwie wyrazem. Płomień buchnął w tej chwili i oświecił mi jego postać, jego twarz wykrzywioną konwulsyjnie, i te źrenice okrągłe, ogniste, w których po raz pierwszy wyczytałem wyraz tak strasznej rozpaczy, że przerażony urwałem w pół akordu, głos zamarł mi na listach i pozostałem niemy jak winowajca, czując, że mimowolnie spełniłem prawdziwą zbrodnię, zakłóciłem spokój, zdobyty Bóg wie jakim kosztem, przywołałem do życia to, co zamarło z bólu, i ostatnią kroplę goryczy dorzuciłem temu, co już przenieść jej nie mógł.
Rzeczywiście stryj mój, blady trupią nieledwie bladością, stał wsparty o krawędź stolika, a z ust jego zaciśniętych wyszły tylko te słowa:
— Spełniłeś i ty posłannictwo swoje, Maryanie.
W tej chwili stolik, na którym oparł się całym ciężarem, rozpękł się na dwoje, a skrzypce, które leżały na nim, spadły i zajęczały rozpacznie, jakby jękiem konania.
Stryj spojrzał na nie, na sprzęty rozrzucone, to znowu na mnie; sine cienie wychodziły mu na twarz i znikły, oczy jego się ćmiły, jakby wzrok oderwany od obecnej chwili zwracał się gdzieś w głąb myśli własnej i tam szukał wspomnień zamierzchłych. Usta białe poruszały się machinalnie, ale wyrazy zamierały na nich niedomówione.
— Stryju! zawołałem w końcu przerażony.