Klęczałem ciągle przy boku jego, siląc się zatrzymać łkania, które rozrywały mi piersi, siląc się ulżyć chwilom ostatnim i ostatnim cierpieniom konającego. Ale człowieka tego nie zdołała złamać nawet straszna chwila śmierci; ze stoicką hardością przyjmował jej uciski; czoło jego okrywało się zimnym potem, ale nie straciło spokoju; oddech i słowa zamierały na ustach, a jednak jęk, ni westchnienie nie wydobywało się z jego piersi. On przywykł tak cierpieć w milczeniu, że niezbadany, cichy, umarł — jak żył. Milczał, jak przez życie całe, czekając chwili ostatniej wyzwolenia, jak ją sam nazwał.
Tak płynęły chwile posępne, nieskończone. Zwolna dzień z szarego mienił się w biały i krwawa łuna wschodzacego słońca oblewała horyzont, roziskrzyła śniegi, zawieszone na konarach drzew; ale blask ten wydał mi się przykrym, jak odbłysk pożaru.
— Maryanie... szepnął chory zaledwie słyszalnym głosem, jeszcze jedna, ostatnia prośba... Zaśpiewaj tę pieśń raz jeszcze, niech umrę przy jej dźwiękach...
Powstałem z pękającem sercem, zbliżyłem się do fortepianu, ale głos odmówił posłuszeństwa, słowa konały mi na ustach.
— Maryanie, wyrzekł stryj, z nieopisanym w głosie odcieniem prośby i żalu, ja nie mam czasu czekać...
Z rodzajem rozpaczy uderzyłem w klawisze, wysileniem woli pokonałem buntujące się zmysły i głosem w którego brzmieniu zmieszały się wszystkie cierpienia tej chwili, zacząłem śpiewać, jak to może uczynić człowiek wśród męczarni. Aż z ostatnią nutą moją usłyszałem jęk cichy, przeciągły. Zerwałem się, pobiegłem do chorego: już nie żył, a jeszcze słowa ostatnie zdawały się dźwięczyć w powietrzu, powtarzane przez jakieś echa tajemnicze...
„L’anima sola mai non muore...“