Strona:Waleria Marrené - Przeciw prądowi Tom II.djvu/125

Ta strona została skorygowana.
115

— Och — zawołała — ja byłabym panu tak wdzięczna!...
— Ech! o wdzięczności pomówimy potem — odparł, śmiejąc się z wyrazem, który twarzy jego nadał podobieństwo do starożytnego satyra. — Nie odrzucam jej wcale.
Odeszła wreszcie zafrasowana i zmieszana.
Za drzwiami strach ją wziął, albowiem znalazła się w zupełnej ciemności, a ciemność ta zdawała się pełną zdrad i zasadzek. Nie śmiała cofnąć się do gabinetu, nie śmiała więcej o nic pytać dyrektora, czuła instyktownie, że w obecnem położeniu powinna ile możności radzić sobie sama, że w świecie, do którego weszła, nikt o nikogo troskać się nie ma zwyczaju. Wreszcie, gdy oczy jej przyzwyczaiły się do pomroki, ujrzała w dali jakiś szary odblask światła i tam się skierowała, wystawiając naprzód ręce, ażeby