Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/18

Ta strona została przepisana.

— Czarny Matwjj nie śpi! — mruknął, i z wytężoną uwagą wpatrzył się w szczyt jakiejś dalekiej góry, gdzie małe jak drobna iskierka migotało światełko.
— Ny, niech sobie nie spi, wróćmy do ognia — poszepnął żyd i wyrywając ramię z ręki towarzysza skręcił pod załom skały.
Jurko powolnym krokiem postępował z nim
— Ten Czarny Matwij, Czarny Matwij! — mruczał z cicha — on coś ma nas na oku.
Na wymówione imię Czarnego Matwija góralka żywo podniosła głowę.
— Czarny Matwij — powtórzyła z szczególnym naciskiem. — Słuchaj Jurku, wolisz sam jeden zaczepić z stoma rewizorami niż zadrzeć z Czarnym Matwijem.
Góral silniej jeszcze ściągnął brwi i coś niezrozumiale mruknął przez zęby.
— Ny, po coby miał z nim zadzierać, kiedy on się z dyabłem powąchał — odezwał się żyd i splunął za siebie — ten Czarny Matwij to bardzo niebezpieczny człowiek, ja go się bardzo boję. Na jego rozkaz ja już oddałem parę koni, choć nie ukradłem ich, żebym tak zdrów był.
Wargaty Jurko nic nie mówił, usiadł na dawnem miejscu i pociągał dym z małej swej fajeczki. Widocznie jednak jakieś ponure myśli zaprzątnęły mu głowę, bo czasami ręką musnął po pomarszczonem czole i od chwili do chwili jakieś niezrozumiałe słowo wycedził przez zęby.
Góralka siedziała także zamyślona, czasami tylko