Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/28

Ta strona została przepisana.

który ostatniem spojrzeniem porozumiawszy się z spólnikiem szedł naprzód pod załomem skały.
Nieznajomy siedział ciągle na jednem miejscu, jednak widoczny jakiś ogarnął go niepokój, bo co chwila się obzierał i często gwałtownie pocierał czoło. Piękną regularną jego twarz okryła trupia bladość a i górna warga zadrgała czasami konwulsyjnie.
— Czy długo tu będziemy czekać? zagadnął jednego z bakuniarzy i prawą, rękę mocno do czegoś przyciskał w zanadrzu swej opiętej czamarki.
— Aż zawoła wargaty Jurko — odpowiedział góral obojętnie przeliczając po raz już dziesiąty przemycone paczki bakunu.
Nieznajomy wsparł się o załom skały, nagle jakby dziwną jakąś tknięty myślą, zaczął bystro rozglądać się daleko, a na twarzy jego szczególniejsze wybiło się zajęcie.
W tej chwili wszedł żyd, za nim Jurko i cygan a w samym tyle ponura Jewdocha. Młodzieniec zwrócił się żywo ku nim, ale snać tknął go niemile od pierwszego wejrzenia wyraz ich twarzy, bo zda się więcej jeszcze pobladł i rękę pod suknią silniej przyciskał do piersi.
Żyd do obłudnego przymusił się uśmiechu i postępując naprzód ku nieznajomemu, zasłaniał wielki manewer Jurka, który nieznacznie zachodził z tyłu.
Ny wie gajen purydz — ozwał się żyd.
Gut! — odpowiedział prędko nieznajomy i w tej chwili jęknął z bolu.