Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

— No cóż, nie prawda może? nie widziałeś pan sam na własne oczy nieboszczyka? — pytał dalej niezrażony Girgilewicz.
— To jest... to... — jąkał się mandatarjusz.
— Jakto? sam go widziałeś człowieku, i nic nie mówisz? — zakrzyknął Katilina.
Mandatarjusz konfundował się coraz mocniej.
— Bo to widzisz pan — zająknął się — nie wiem jak pan to weźmiesz... to jest... jak ci się to wyda...
— Ależ zmiłuj się dobrodzieju, opowiadaj, nie nadużywaj mej ciekawości.
— Opowiadaj pan sędzia, taj tylko — zachęcał Girgilewicz.
Mandatarjusz znowu potarł czuprynę.
— Daję panu słowo honoru, słowo uczciwości — ozwał się wreście, jak gdyby do jakiegoś hazardowego nakłaniał się postanowienia — że wszystko co panu opowiem jest szczerą prawdą, którą w każdej chwili mógłbym stwierdzić świadectwem żywego człowieka.
— Bez wstępów, bez przedmowy! — niecierpliwił się Katilina.
Mandatarjusz odkrząknął, odkaszlnął należycie i nareszcie ozwał się dopiero po krótkiej chwili:
— Było to prawie otym samym czasie zeszłego roku.
— Jeszcze nim ja nastałem — uzupełniał pan Gustaw Chochelka.
— Miałem wówczas małą komisyjkę, bawił u mnie młody konceptowy praktykant z cyrkułu, pan Józef Minsowicz, zapalony miłośnik skrzypców i polowania.