Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

wna objawiał w każdym swym kroku, ruchu i słowie.
Kiedy skoczył z woza, zawahał się na chwilę w ganku i niekoniecznie zadowolony obejrzał się do koła.
— Nie ma co mówić — szepnął — brakuje mi tylko stryczka na szyi, a każdyby przysiągł, żem się urwał z szubienicy. Jak też mię on przyjmie! Koleżeństwo szkolne, przyjaźń koleżeńska! Jakieżto głupie wspomnienie po kilku latach niewidzenia i przy zupełnie zmienionych stosunkach towarzyskich.
Nagle wstrząsł się cały, jakby gwałtem odpędzał od siebie wszystkie nieprzyjemne myśli i przypuszczenia, i głośnym wybuchł śmiechem.
— Et co tam, furda! — mruknął półgłosem, wstępując na marmurowe schody ganku. — Powie mi: nie znam aspana, to ja mu na to bez ogródki pal cię djabli durniu! i lewo w tył marsz!
I czy to dla lepszej odwagi, czy dla odzyskanej już zupełnie pewności zagwizdał nagle, jakby chciał psy zwoływać do sfory.
W tej właśnie chwili lokaj ukazał się w sieniach, i prawie z przestrachem wytrzeszczył oczy na nieznajomego.
— Pan w domu, błaźnie? — zapytał Katilina gromowym głosem, aby sobie zaraz z góry należytej nadać powagi.
Lokaj już na prawdę przestraszył się, lubo w pierwszej chwili tak mu zaimponowało owe kategoryczne „błaźnie“, że się aż po ziemię ukłonił i coś jak jaśnie wielmożny miał na ustach.