Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

I jeszcze raz obadwaj głośnym wybuchli śmiechem.
— Wiesz — ozwał się nareście wyraźniej gospodarz — powinienbyś żądać dziesięcioletniego przywileju na sposób, z jakim po raz pierwszy przedstawisz się w obcym domu. Poturbowałeś mi lokaja...
— Chciałem go tylko zmusić, aby mię zaprowadził do ciebie.
— I nie oglądał bliżej twojej garderoby.
— To już było za późno, łotr zaczął od tego.
— Ależ na miłość Boga, opowiadaj prędko, skąd się tu bierzesz, gdzie bawiłeś, co robiłeś et caetera, et caetera.
— Ho ho, nie tak prędko łaskawco, najprzód musisz się dowiedzieć po co tu przyszedłem.
— Więc nie w odwiedziny?
— Ba i bardzo! Szukam obowiązku, jaśnie wielmożny panie!
— Aż tak źle z tobą!
— Do niedawna było jeszcze gorzej, ale teraz...
— Teraz?
— Będzie już dobrze, kiedy mego Gracchusa zastaję nie zmienionego mimo szesnastu wsi, które jak istne pieczone gołąbki spadły mu do gęby.
— Znajdujesz mię więc nie zmienionym — pytał Gracchus ciągle tym samym drwiąco wesołym tonem.
— Jak siebie samego!
Grakchus aż podskoczył z swej kanapki.
Vade retro satanas! więc ty się nic nie zmieniłeś? — zawołał z przestrachem.
— Ani o włosek! Oto najdobitniejszy dowód — od-