Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

— Hm, hm, — mruknął Katilina, wzruszając ramionami — ani w ząb nie pojmuję, do czego mierzysz!
Grakchus uspokoił się nagle.
— Chciałem tylko powiedzieć — rzekł, w jednej chwili zmieniając z tonu — że co innego jest roić marzenia, budować teorje, a co innego wprowadzać w wykonanie, w rzeczywistość.
Katilina przez zęby jakąś wesołą zagwizdał arję.
— Winszuję ci — ozwał się nie bez pewnego drwiącego nacisku. — Przy bogactwach przyszedłeś w dwudziestym szóstym roku do tego doświadczenia, którego przy ubóstwie nie osiągnąłbyś pewno i w latach sześćdziesięciu!
Gracchus w gniewie tupnął nogą.
— I ten mię nie rozumie — zawołał z goryczą — i temu się zdaje, że przyszedłszy jakby cudem do bogactwa, zaparłem się dawnych zasad, dawnego sposobu myślenia, dawnej mej duszy i istoty.
— At pleciesz — przerwał Katilina z najzimniejszą krwią, wyciągając obie nogi na środek pokoju — gdybym był tego zdania, niebyłbym pewnie tak nieżenowany w twojej przytomności.
Gracchus w zamyśleniu wypatrzył się w róg sufitu.
— Słuchaj — ozwał się po chwili — przybyłeś mi jak zawołany. Nigdy może nie pragnąłem silniej jak teraz wynurzyć, wywnętrzyć się przed kimś, ty co mię znałeś dawniej, kiedy jeszcze w pocie czoła pracowałem na chleb powszedni, kiedy gorzkim trudem okupywałem szmat odzieży na grzbiet, ty mię będziesz mógł osądzić najlepiej, przed tobą wyspowiadam się ze wszystkiego!