Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/152

Ta strona została przepisana.

ciężki nie odezwał się krok. Obejrzałem się, o dwie stóp za mną stał Kost’ Bulij z założonemi na wkrzyż rękami, i patrzył na mnie bystro swym ponurym, sużowym wzrokiem. Niespodziewany jego widok, przerarający zawsze wyraz twarzy tak mię jakoś zmięszały w pierwszej chwili, żem nie mógł, czy nie śmiał go nawet zagadnąć. Odpowiedziałem spiesznie na jego poważny, uroczysty ukłon i spinając konia ostrogami, pognałem galopem ku gościńcowi, a następnie napowrót do Oparek.
— A odtąd nie widziałeś jeszcze Eugenii.
— Jutro dopiero wybieram się do Orkizowa.
— Udając oczywiście, żeś jej niewidział.
— Przeciwnie nie powiem jej tego otwarcie, ale zręcznie i nieznacznie dam do poznania.
Katilina zagwizdał nową jakąś arję przez zęby i przeszedł się w zamyśleniu kilka razy po pokoju.
— Ze wszystkiego, co dotychczas słyszałem o zaklętym dworze — mruknął po chwili — zdaje mi się, że osłoniony u ludu naszego mgłą i czarem nadzwyczajności, osłania on właściwie tylko jakąś ziemską tajemnicę.
— Albo zresztą kto wie, znasz przecie słowa Szekspira w Hamlecie: Są rzeczy na niebie i ziemi.... — dodał z wesołym uśmiechem.
Juljusz machnął ręką w milczeniu.
— Jeśli kto, to ty pewnie nie wierzysz w takie rzeczy — przebąknął po chwili.
— Dlatego też choćby djabeł postawił się na nogi, muszę przy twojem przyzwoleniu zbadać tajemnicę zaklętego dworu.