zwanej arystokracji galicyjskiej, która powstała z żydów-przechrztów, ekonomów złodziejów, spekulantów niesumiennych i wszelkiego innego rodzaju tałatajstwa moralnego. Po tej krótkiej, wprawdzie wcale już nie nowej ale niestety zawsze jeszcze słusznej ekspektoracji, powróćmy do dalszego toku powieści.
Hrabiemu jak zawsze, niemi to było i teraz każde napomknienie o zaklętym dworze. Przypomniało mu to przykre stosunki z bratem, które nie rad odżywiał w pamięci.
— Daj pokój temu wszystkiemu, duszko — ozwał się z niechęcią. — Wiesz że nie lubię wszystkich tych baśni.
— Sądziłam, że papa tylko w nie nie wierzy.
— Nie lubię ich wcale — powtórzył hrabia z większym naciskiem — bo ubliżają pamięci mego nieboszczyka brata a twego stryja.
Eugenia rzuciła główką, jakby po raz pierwszy dopiero spotkała się z podobnem zdaniem.
— Prawda — szepnęła.
— Ależ — poderwała nagle sama hrabina — mnie się ciągle zdaje, że w tych niedorzecznych bajkach ukrywa się coś prawdziwego.
— Coś prawdziwego? — podchwyciła skwapliwie Eugenia.
— Mniemam — ciągnęła hrabina dalej — że jakieś jedno i drugie zdarzenie prawdziwe musiało dać powód do wszystkich tych pogłosek fałszywych
— I ja byłbym tego samego zdania, co pani hrabina.
— Pous aussi, monsieur?
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/171
Ta strona została przepisana.