Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/180

Ta strona została przepisana.

wny wyraz oczu i twarzy, z jakim napomknęła hrabianka o swem podobieństwie do owego widziadła. Zdało mu się, że przez to chciała tylko powiedzieć:
— Marzysz zapewne cięgle o mnie, toż i twoje ułudy fantasmogoryczne w moje przyodziewają się kształty.
I sam nie mógł sobie zdać sprawy, czy w uśmiechu, jaki wówczas igrał na jej ustach, malowała się sama tylko figlarność dziecięcia, czy przeważyły w nim głównie ironia i lekceważenie.
— Jestem jednego z nią imienia, a bogatszy od niej! — odzywała się w nim duma na to ostatnie przypuszczenie.
Ależ tuż zaraz przypominał sobie, że imię to choć prawdopodobnie jednakiego początku i równego brzmienia z imieniem starszej linji, nie uświetniło się w niczem w kartach dziejów, a teraźniejszy majątek był tylko jakąś cudowną jałmużną losu, na którą w znacznej części musiała się składać i hrabianka sama.
— Według zwykłych praw natury majątek mój dzisiejszy powinien właściwie należeć do hrabiego — poszepnął — to też nigdy nie powinienem się doń odwoływać przynajmniej w obec niego.
Śród podobnej walki myśli i rozpamiętywań nie spostrzegł Juljusz, że kiedy powóz wolnym krokiem toczył się pod mały pagórek, jakiś człowiek w łachmanach przysunął się do samych stopni powozu, i chwytając się jedną rękę mosiężnej klamry u boku, drugą zdjął kapelusz słomiany i niemiłym a chrypliwym przemówił głosem:
— Jaśnie wielmożny panie!