Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/187

Ta strona została przepisana.

— Wszystko musi udać się szczęśliwie, chybaby już Boga nie było na świecie! Jeśli nie sobie, to jemu możemy zaufać ślepo, on najlepiej pokieruje naszemi krokami.
— To największy mocarz! — ozwał się jeden z chłopów z tą patetyczną powagą, jaką lud nasz tak chętnie przybiera we wszystkich ważniejszych okazjach.
Szlachcic chodaczkowy, pan Dominik Szczeczuga herbu Zerwikaptur, z impetem pokręcił wąsa.
— Niech tylko pięść nie zawiedzie — burknął z junackim ferworem — a kroćset djabłów mospanie — dodał ciszej i zaciśniętym kułakiem młyńca wywinął w powietrzu.
— Ja się tylko zdrady boję — szepnął garbarz, małomieszczanin z Starzelic, pan Jędrzej Jurek, człek ak wskazywała fizjonomja wielce przezorny i oględny.
— Furda! — mruknął pan Szczeczuga — od czegóż olej we łbie, a kanopie na zawołanie.
Garbarz pokiwał głową niekoniecznie uspokojony.
Maziarz wpadł na chwilę w głębokie zamyślenie.
— Dobrze panie Jędrzeju — przemówił naraz — niechaj każdy boi się tylko samego siebie, a pewno do zdrady nie przyjdzie.
— Ba, ale-bo widzicie kumie Dmytrze — poderwał drugi z chłpów, znany nam Iwan Chudoba, wójt reczychowskiej gromady, któregośmy niedawno u garbatego Organisty widzieli w towarzystwie maziarza. — żeby tylko panowie nie skrewili — szepnął i zagiętym palcem zapukał w czoło.
Maziarz skinął niechętnie ręką.