Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Maziarz niechętnie wzruszył ramionami, i odpowiedział dopiero po krótkiej chwili:
— Przypomnijcie sobie, że kiedym zwierzał się wam po raz pierwszy, powiedziałem wyraźnie, że odpowiem na wszystkie zapytania co do rzeczy, na żadne co do osoby. Daliście słowo szlacheckie, że zastosujecie się do moich wymagań.
— Prawda! — odpowiedział stary szlachcic i głowę z powagą pochylił na piersi. — Jużem cicho! Sza.... pst, ani słowa! Ale szlachcic, szlachcic niech mię piorun trzaśnie! Ho, ho.... Człek na istynkt szlachecki!
I z prawdziwem uniesieniem rzucił się na szyję maziarza, i uradowany jakby go kto na sto koni wsadził, wybiegł z chaty.
W kilka chwil po nim wrócił Kost’ Bulij. Maziarz siedział napowrót pogrążony w myślach nad stołem. Kośt, usunął się w kąt i z pewną religijną czcią spoglądał na swego gościa.
Po chwili maziarz podniósł głowę w górę.
— Jesteś już Kośtju!
Kost’ wyprężył się jak żołnierz w szeregu.
— Jestem kumie! — odpowiedział.
— Z Oparek nie dowiedziałeś się nic nowego?....
— Wiem tylko że pan jeździł wczoraj do Orkizowa.
— A ciągle jesteś przekonany, że wówczas umyślnie podjechał pod parkan ogrodowy?
— Przysiągłbym na to kumie.
— I widział ją?
— Jak ona jego!
— A ten obcy przybłęda bawi ciągle we dworze?