Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— Ciągle, i rozgospodarował się nawet na piękne.
— To źle — mruknął z cicha maziarz.
— Musisz się widzieć z nim Kośtju.
— Z tym przybłędą.
— Nie, z nim samym.
— Dobrze kumie.
— Powiesz mu wyraźnie, że nie szanować woli swego nieboszczyka dobrodzieja, nie zgadza się po prostu z honorem i sumieniem uczciwego człowieka.
— Uczynię jak każesz.
— Naprzód jednak z pierwszym brzaskiem dnia odwieziesz napowrót.
— Mówiłeś mi już to kumie.
— A teraz pójdź i przyładuj mój wóz do podróży.
Kost’ wyszedł w milczeniu.
Maziarz kilka razy przeszedł się po izbie. Potem przystąpił do przybitej do ściany pułki, wziął małą łojową świecę do rąk, i z cicha na palcach wszedł do drugiej izby. Ztamtąd małe drzwiczki prowadziły na lewo. Maziarz odchylił je z cicha i wszedł do trzeciej wąskiej i ciemnej izby, urządzonej jednak o wiele wytworniej niż reszta domu.
Maziarz cichutko przysunął się do jednego kąta, gdzie wyzierało łóżko z białem jak śnieg posłaniem. Dopiero bliżej przysuwając świecę, można było śród śnieżnej bieli rozróżnić bielszą jeszcze niemal postać kobiecą. Leżała lekko osłoniona, w głębokim pogrążona śnie. Gdyby nie łagodny oddech, który z różanych powiewając ust kołysał cokolwiek rozpuszczone po obnażonej piersi pukle włosów, trudnoby przyszło