Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Wracaj do chaty, i pamiętaj dobrze o każdem poleceniu twego nieboszczyka starościca — zawołał jeszcze półgłosem na Kośtja i zaciął konia.
— Mego nieboszczyka starościca! — wyszepnął stary kozak mechanicznie, i w ciężkiem zamyśleniu pokiwał głową.
Wózek maziarza potoczył się tymczasem raźnie ku zakrętowi ulicy, który na publiczny prowadził gościniec.
Kost’ długo stał nieruchomy na miejscu i patrzył przed siebie, aż zupełnie ogłuchł turkot wozu.
Potem powoli obrócił się ku bramie swej zagrody, i znowu przystanął i w głębokie zapadł zamyślenie.
— Jak to się wszystko skończy?! — szepnął po chwili i oczy wzniósł zwolna ku ponurym murom opuszczonego dworu.
Nagle drgnął cały i wydał wykrzyk przestrachu czy zdziwienia.
Z narożnych okien prawego skrzydła pałacu, biło jasne na zewnątrz światło!
Kost’ stanął na chwilę jak wryty i przetarł skwapliwie oczy.
Narożny pokój był widocznie oświetlony.
— Ho! — wykrzyknął stary kozak i pięścią uderzył się w czoło.
— W pokoju nieboszczyka starosty! — mruknął ciszej po chwili i wzdrygnął się cały.
Nagle uderzył ręką po pęku kluczów, który zawsze wisiał u jego pasa, i co tchu popędził ku małej furtce, która z przeciwnej strony jego podwórza prowadziła go do ogrodu.