Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/206

Ta strona została przepisana.

— Nieżarty! — mruknął Katilina nie zmieniając tonu.
Mandatarjusz głowę pochylił na piersi.
— Smutne — szepnął.
Katilina wpadł w jakieś nagłe zamyślenie.
— I po cóż pan z tym drugim mandatem przybyłeś do Juljusza? — zapytał mandatarjusza bystro patrząc mu w oczy.
Pan Gągolewski rzucił głową w tył z zdziwioną miną.
— Chciałem go się poradzić.... — mruknął.
— Jakto poradzić?
Mandatarjusz z niesmakiem głową pokręcił na bok.
— Nie wiem jak działać w takich razach.... to jest jak sobie postępować.... właściwie jakie jest zdanie polityczne pana Juljusza — plótł bez związku i sensu.
Czorgut żachnął się niecierpliwie.
— Czy pan chcesz udawać łotra, czy durnia, panie Gągolewski? — zapytał swym zwykłym wyzywającym, bezwzględnym tonem.
Pan mandatarjusz jakby cały skąpał się w ukropie.
— Panie dobrodzieju.... — zawołał podnosząc się z krzesła.
Katiliua nie patrzył na niego wcale.
— Albo może panu nie dość na jednem albo drugiem i chcesz być obojem naraz?....
— Ależ panie łaskawy!.... — zawołał mandatarjusz w walce między oburzeniem a podłą uległością.
— Idźże pan do sto djabłów — przerwał Katilina