Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/207

Ta strona została przepisana.

tymsamym tonem — któryż człowiek, co ani łotr ani dureń, potrzebuje rady w podobnych sprawach. Robi jak mu własne sumienie każę i kwita.
Mandatarjusz ściągnął prędko brwi.
W swej przebiegłości pojął od razu znaczenie impertynenckich słów Katiliny. Przytłumił w sobie gwałtownie kipiącą złość i niezręcznie do obleśnego zmuszając się śmiechu, odpowiedział z źle udaną spokojnością:
— Pan mię nie rozumiesz.... Wiemci ja dobrze co się zgadza z sumieniem i honorem ale właściwie co innego miałem na myśli.
— I cóż takiego? — zapytał wzgardliwie Katilina.
Mandatarjusz do jakiegoś małego przynaglił się postanowienia.
— Chciałem tylko tym sposobem dać delikatnie do zrozumienia, czy nie zagraża panu, samemu jakie niebezpieczeństwo.
Katilma parsknął głośnym śmiechem.
— Jeśli panu o to chodzi, to napisz śmiało w swojej relacji, że nie znasz w swojem dominium żadnego podejrzanego człowieka, chyba Damazego Czorguta, abszytowanego żołnierza z pułku hrabi Hartmann.
Manaatarjusz ukłonił się w milczeniu.
— A teraz poczekaj pan — ciągnął Katilina dalej — napiszę panu prędko odpowiedź na pierwszy mandat cyrkularny.
I siadając prędko przy biórku Juljusza, zaczął pisać coś z niesłychanym pospiechem.
Mandatarjusz pilnie przypatrywał mu się z boku, a wzruszając ramionami z politowaniem, mruknął przez zęby: