Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/209

Ta strona została przepisana.

się powaśnimy, to dalibóg za ciasno będzie jednemu z nas!
Mandatarjusz jakieś nie zrozumiałe bełkotał słowa, kłaniał się bezustannie i wyszedł z pokoju, zbity z terminu jak nigdy.
— To łotr nad łotrami! okropnie niebezpieczne individuum! — mruczał w drugim pokoju. — Powiedziałem zaraz, że trzeba się mieć na ostrożności!
Katilina tymczasem rozparł się napowrót na sofce i wesoło zatarł ręce.
— Zacząłem dzisiaj pierwszą funkcję, a czuję że się djablo stanę dogodnym Juljuszowi.
— Czy można? — ozwał się w tej chwili głos z drugiego pokoju, i pojawiły się we drzwiach nastrzępione wąsy i czerwona facjata ekonoma Girgilewicza.
— Ho, ho — mruknął Katilina — otóż i drugi i kolei.
— Proszę — zawołał głośno.
Czcigodny ekonom buczalskiego klucza wszedł do pokoju nieśmiało i niezgrabnie, i z rozdziawioną gębą obejrzał się zwykłym swym łakomym wzrokiem do koła. Widząc tak wielką zmianę w powierzchowności niedawnego obdartusa, więcej jeszcze rozdziawiał gębę, wybałuszył oczy i ukłonił się jak mógł najniżej.
— Ah, pan Girgilewicz — zawołał wesoło Katilina — witamy, witamy.
— Całuję stopy pana rządcy dobrodzieja.
Ekonomskim swym instynktem pan Girgilewicz znalazł już i odpowiedni tytuł dla przyjaciela dziedzica.
— Nie zastałem jasnego pana — przemówił po chwili.