— Ależ nareszcie stanąłem już na miejscu! — wysapał z pełnej piersi nieznajomy, mówiąc, więcej do siebie.
— Jakto tutaj? — zapytał organista i mimowolnie cofnął się krok w tył.
— Tutaj w tych stronach — odparł, i nagle obracając się ku stołu, gdzie siedział maziarz na czele ryczychowskiej gromady, zawołał głośno, jakby chciał przestraszyć wszystkich; — Hej, daleko jeszcze do Żwirowa?
— Do Żwirowa? — zapytał wójt poważnie, jakby niedosłyszał dobrze.
— Do Żwirowa? — zawołał maziarz, na którym zapytanie to jakieś szczególniejsze wywarło wrażenie, bo aż porwał się z miejsca i z dziwną uwagę wpatrzył się w nieznajomego.
— Ile mil jeszcze? — pytał podróżny rozkazująco dalej.
— Jak dla jegomości, to trzy, ale dla kogo innego to dobre cztery — wtrącił Organista, wyręczając zapytanych.
Nieznajomy spojrzał na żyda surowym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie od lada kogo przyjmuje żarty. Ale przebiegły Organista nie tak łatwo dał się zbić z toru.
— Bez żartów proszę jegomości — ciągnął dalej nie zmieszany — dla kogo innego co to na przykład jeździ wozem, to gościńcem będzie dobre cztery mile, ale jegomość piechotą może jedną milę zostawić na boku.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/21
Ta strona została skorygowana.