Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/210

Ta strona została przepisana.

Pan Girgilewicz tytułował Juljusza ciągle jasnym panem choć ten wszelkiemi siłami bronił się przeciw temu przydomkowi.
— Byłby to przecie despekt dla mnie — mawiał stary ekonom — abym służył u dziedzica, który nie jest jaśnie wielmożnym!
— Z czemże pan przybywasz? — zapytał mKatilina.
— Z raportem tygodniowym.
Katilina wziął do ręki podany papier i nie rzuciwszy nawet okiem, położył na boku.
Girgilewicz nadął się i napuszył na taki dowód zaufania.
— Niech pan siada panie Girgilewicz — mruknął Katilina niedbale, zapalając sobie nowe sygaro.
Girgilewicz usiadł na sam róg fotelu.
Katilina wypuścił spory kłąb dymu, i zapytał jakby od niechcenia.
— Ile też mniej więcej niesie rocznie folwark buczalski?
— Jak do roku, panie dobrodzieju.
— Ale tak, mówię, mniej więcej, przeciętnie?....
Pan Girgilewicz z arcyważną miną potarł się po
czole.
— Tak niby przy dzisiejszych cenach, trzy tysiące, taj tylko — odsapał po chwili.
— To źle — szepnął Katiliua.
— Źle? — wycedził Girgilewicz prawdziwie po ekonomsku wytrzeszczając oczy.
— Musi być więcej! — mruknął Katilina stanowczo.
— Jakto więcej?