Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— Mówię, że na przyszłość musi być więcej.
— Dałby pan Bóg.
Katilina cały prawie schował się w gęstej chmurze dymu.
— To będzie więcej od pana zależało, niż od Boga.
Pan Girgilewicz na znak zapytania okropnie rozdziawiał gębę.
— Krótko mówiąc panie na Giergołach Girgilewiwiczu — ciągnął dalej Katilina z zwykłą swą impertynencką poufałością — jeśli teraz czynią Buczały w przecięciu trzy tysiące, to na przyszłość muszą nieść cztery tysiące.
— Nie rozumiem pana dobrodzieja, taj tylko — Wybąknął Girgilewicz.
— Aj rozumiesz, rozumiesz łaskawco, tylko umyślnie udajesz głupca.
— Broń Boże, taj tylko.
— Nie udajesz? — podchwycił Katilina złośliwie.
Pan Girgilewicz zaprzeczył z jaknajdobitniejszą stanowczością.
Katilina wzruszył ramionami.
— Ha więc wytłumaczę się panu wyraźniej — rzekł kategorycznie — jak pan nie postarasz się o podniesienie dochodów buczalskich, to kto inny podejmie się tej próby.
— Taj tylko — wybąknął Girgilewicz machinalnie.
Katilina przystąpił bliżej ku niemu i rzekł mu z rubaszną poufałością:
— At panie Girgilewiczu; my znamy się jak łyse konie....