Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/217

Ta strona została przepisana.

— Dobranoc ci Gracchusie.
— Jakto, idziesz spać w lecie o siódmej?
— Wiesz że od długiego czasu mam dopiero drugą noc przespać wygodnie. Wędrując do ciebie radziłem sobie jak mogłem.
Juljusz uśmiechnął się z lekka.
— A zatem do widzenia jutro, wstaniesz za to zapewne raniej odemnie.
— Być może — mruknął ziewając.
Juljusz pozostał rozmarzony w pokoju. Czorgut poszedł wprost do swego mieszkania w oficynach, i kazał sobie co tchu przywołać lokaja swego przyjaciela.
— Najlepiej działać na własną rękę — mruczał sam do siebie. — Ja tam nie wielę troszczę się czy co uchodzi czy nie. — Ale szkoda nocy. Teraz położę się spać — szepnął, zrzucając zarazem surdut — około północy każę się zbudzić i pójdę za tropem tej nimfy tajemniczej.
W tej chwili wszedł spiesznie lokaj, który od pierwszego poznania niesłychany miał respekt przed szczególnym przyjacielem swego pana.
— Słuchajno Filipku — rzekł mu Katilina z właściwym sobie imponującym naciskiem. — Położę się spać ale chcę wstać około północy. Przyjdziesz mię zbudzić
— Dobrze, panie.
— Ale przyniesiesz z sobą tę parę pistoletów, co wisi nad łóżkiem pana.
Filip okropnie wytrzeszczył oczy.
— Tylko jeśli ci twój grzbiet miły — ciągnął da-