Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/219

Ta strona została przepisana.

— Pewnie chce drapnąć w nogi! Krzyżyk na drogę — pomyślał i co tchu pobiegł spełnić odebrany rozkaz, za który żadna zresztą nie czekała go odpowiedzialność, bo sam Juljusz nakazał we wszystkiem ulegać swemu przyjacielowi.
W kwadrans później pędził już Katilina śród ciemnej nocy co koń wyskoczy ku Żwirowi.
Kiedy był na zakręcie drogi od Buczał, przystanął na chwilkę i zamyślił się czegoś.
— Zdaje się, że najlepiej będzie zajść od ogrodu — mruknął półgłosem.
I jednocześnie skręcił konia, na bok, przesadził szeroki rów i przez łan zbożowy pomknął na przełaj ku dworowi.
Tu zwolnił koniowi w biegu i nie troszcząc się wcale o niedalekie szczekanie psów, podjechał w zatyle mimo cierni i głogu pod sam parkan ogrodowy, konia przywiązał do wystającej na zewnątrz gałęzi drzewa, a potom jednym susem wskoczył na ostry grzbiet parkanu.
Chwilkę chciał się tu utrzymać, ale nie znajdując żadnego oparcia, runął na drugą stronę. Na szczęście spadł na miękką murawę i prócz lekkiego otłuczenia żadnego nie poniósł szwanku.
Zerwał się prędko z ziemi i wierny swej naturze wybuchł półgłośnym śmiechem rubasznym.
— Proszę, żeby zamiast murawy znajdował się w tem miejscu pniak drzewa, powiedzianoby jutro że mi nieboszczyk skręcił kark własnemi rękami! Lecz w tej chwili ma ważniejsze zadanie, niech przynajmniej powagą swą odstrasza złodziejów od mego konia.