— Aha, jest zapewne jakaś krótsza droga.
— Buczalski wygon! — tłumaczył na rozum wójt ryczychowski.
Organista bił się widocznie z jakąś ukrytą myślą, którą wahał się na razie wyjawić. Nagle poprawił zakręcone pejsy, ukłonił się nisko berłydkiem i zapytał nieśmiało, bo po prawdzie niepospolicie mu imponowała zuchwała postawa i zawadjacka mina nieznajomego:
— Bez urazy jegomości do Żwirowa?
— Do kogo? do dworu — odparł nieznajomy niedbale, wyciągając się wygodnie na najbliższej ławie.
Organista odskoczył w tył jak oparzony, a pomiędzy ryczychowską gromadą jakiś nagły, szczególniejszy powstał szelest.
— Do dworu? — zapytał żyd jakby nie dosłyszał dobrze.
— Albo cóż? — wybąknął podróżny, zdziwiony niespodziewanym wrażeniem słów swoich.
— Et, jegomość sobie żartuje — przemówił z nowym ukłonem Organista — do kogóż by jegomość szedł do dworu?
— Jakto do kogo, do dziedzica błaźnie! — zawołał nieznajomy z dumą, zniecierpliwiony cokolwiek tymi zapytaniami.
— Do nieboszczyka? — wybąknął Organista jakby sam niewiedział co mówi.
Nieznajomy jak opętany porwał się z ławy, i jednym susem przyskoczył do żyda.
Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/22
Ta strona została skorygowana.