Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/220

Ta strona została przepisana.

Po tych słowach obejrzał się do koła jakby się chciał lepiej zorjentować.
— Ogród oglądniemy sobie jutro z rana, teraz wprost ku dworowi — mruknął znowu półgłosem.
Noc była ciemna, kilka tylko gwiazdek z pod grubych, mglistych osłon blado zerkały na ziemię, księżyc skąpym pękiem srebrnych promieni wychylał się z za chmury. W naturze panowała zupełna cisza. Najlżejszy wietrzyk nie kołyskał drzewami, nie słychać było nigdzie nawet szkrzekotania żab, tej najpospolitszej muzyki pogodnych nocy wiejskich.
Katilina gwiżdżąc z cicha przez zęby podsunął się pod samą tylną facjatę dworu. Podobnie jak od frontu wznosił się i tutaj wspaniały ganek z balkonem, w około którego wiły się niegdyś bujne szczepy winogronowe.
Tu znowu Katilina zatrzymał się na chwilkę.
— Zapomniałem najgłówniejszej rzeczy: wytrycha — szepnął — ale nic nie szkodzi, poradzimy sobie jakoś — pocieszał się wstępując na marmurowe schody ganku.
Za pierwszym zaraz krokiem głuche ozwało się echo, łamiąc się gdzieś w najdalszych pokojach dworu.
Katilina mimowolnie wzdrygnął się z lekka.
— Nie mogłem sobie lepszej nocy wybrać do mej wyprawy! Ta cisza, ten spokój w naturze, hm, hm — dodał i zapominając się zagwizdał głośniej.
Znowu głuche z wewnątrz odezwało się echo.
Katilina przestał gwizdać i przystąpił do drzwi wschodowych.