Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Katilina mimo całej swej bezczelnej zuchwałości przybrał nagle inny wyraz twarzy i pomimowolnym niejako ruchem sięgnął ręką, za czapkę, która mu zawadjacko aż gdzieś daleko na lewe pochyliła się ucho.
Długim rzędem wzdłuż jednej szerokiej ściany, wisiały olejne portrety kilkunastu z rodu Żwirskich, o drugą w sztucznych pyramidach opierały się starożytne zbroje i wojenne trofea, resztę ścian jakieś dziwne, bezładne, fantastyczne okrywały ozdoby.
W środku sali stał okrągły stół dębowy, porąbany i oszczerbiony e wszystkich stron.
— To ślady szabli starosty — mruknął Katilina, przypominając sobie opowiadanie mandatarjusza.
I z tak rzadkim u siebie wyrazem czci spojrzał na pobliski, wygodniejszy od innych fotel zkąd nieszczęśliwy starzec, co utratę ojczyzny przepłacił utratą rozumu, z swym wiecznym odzywał się protestem.
Katilina zadumał się na chwilę ponuro, ale wnet odezwała się w mm nieprzezwyciężona żyłka sarkastyczna.
— Djable jakieś nieszczęście miała ta dawna arystokracja polska. Z upadkiem ojczyzny jedni potracili imiona i sławy, drudzy majątki, inni rozumy. Nie lepiej to być sobie nowej daty, dorobkowym arystokratą, tak niby z żydowskim berłydkiem, albo ekonomskim batogiem w herbie, taki pewno nie straci nigdy nie potrzebuje się obawiać rozboju...
Po tej sarkastycznej uwadze wziął jeden kandelaber do ręki i przystąpił bliżej do wiszących na ścianie portretów. I zadrżał z lekka na widok wspaniałych postaci i twarzy, co tak jakoś smętnie a majestatycznie