Strona:Walery Łoziński - Zaklęty Dwór.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Przedstawiał on średniego wieku mężczyznę, ponurej i dzikiej ale dziwnie śmiałej i energicznej fizjonomji. Pod wypukłem, wyrazistem czołem iskrzyło się w głębokich jamach dwoje siwych, niespokojnych oczu, szeroko rozwarte nozdrza, silnie zaciśnięte usta, naprzód wychylona broda, znamionowały charaktet namiętny, zuchwały, nieugięty i przedsiębiorczy. Zdawało się, że człowiekowi temu nie mogło się zdawać nic niepodobnem, nic zanadto śmiałem lub dziwacznem.
Katilina stał jak wryty na miejscu.
— Niech mię licho porwie — mruknął wreście — ale ja twarz tę gdzieś już spotkałem w mem życiu.... Ależ gdzieś u djabła?! Tak żywo tkwi mi w pamięci. Żnałżem kogoś tak podobnego? O nie, twarze tego rodzaju nie tak łatwo powtarzają się w dzisiejszych czasach.
I jakby chcąc przymusem skupić myśli i rozbudzić pamięć nieposłuszną, postąpił ku fotelowi nieboszczyka starosty i usiadł na nim w głębokiem zamyśleniu, trąc ręką po czole.
Nagle wzdrygnął się gwałtownie, wszystka krew ścięła mu się w żyłach, oddech zamarł w krtani.
Wszystkie malowane postacie poruszyły się razem w jednej chwili i wszystkie groźnem, okropnem przeszyły go spojrzeniem. Adam, wojewoda ruski, surowego nasrożył marsa; Hieronim, kasztelan bełzki, gniewnie przewracał cezy; Stefan wojewoda inflancki przygryzł wargi i nieustannie ruszał wąsem, a przedostatni starosta w jakiś przerażający uśmiechnął się sposób, podczas kiedy sam starościc z gwałtownym zamachem wyskoczył z swych ram i obcesem posunął ku natrętowi....